Oboje należycie do grona najbardziej
tajemniczych artystów w Polsce i dozujecie informacje na temat swojego
życia prywatnego. To przemyślana strategia?
Elżbieta Romanowska: To nie
jest tak, że chcę być spektakularnie tajemnicza. Po prostu nie czuję
potrzeby, by publicznie ujawniać swoje sekrety i każdego dnia
zamieszczać na Instagramie relację z tego, co akurat robię. Z
przyjemnością dzielę się newsami zawodowymi czy zdjęciami z podróży,
ale nie muszę i nie chcę pokazywać wszystkiego! Skupiam się na pracy i
na tym, co w moim życiu jest naprawdę istotne.
Mam taki zawód, jaki mam, i zdaję sobie sprawę, że to, że występuję w
telewizji, sprawia, że ludzie mogą się mną interesować. Portalom
plotkarskim zdarza się wymyślać sensacje na mój temat, bo to się
podobno „klika”. Czy to mnie drażni? Raczej śmieszy, ale tylko do
momentu, kiedy wyssane z palca rewelacje nie krzywdzą bliskich mi osób.
Jakub Wieczorek: Sprawy
prywatne, zgodnie z ich definicją, należy zatrzymywać dla siebie i
swoich najbliższych. Sam nie mam w zwyczaju interesować się życiem
osobistym innych i nie wydaje mi się, by moja prywatność była na tyle
ciekawa, by ktoś poświęcał jej swój czas i uwagę (śmiech). Nigdy nie
robię sekretu z tego, że w moim życiu najważniejsze są trzy kobiety:
wymarzona ukochana, prawie 15-letnia córka Zosia oraz mama.
Eli, której media plotkarskie depczą
po piętach, udało się przez pół roku utrzymać w tajemnicy informację o
swoich zaręczynach! Gratuluję, bo to nie lada wyczyn!
E.R.: Bardzo dziękuję! O
naszych zaręczynach wiedzieli tylko najbliżsi członkowie rodziny oraz
przyjaciele. Rzeczywiście, dopiero pół roku później, przy okazji
tegorocznych Walentynek, zdecydowaliśmy się podzielić tą informacją z
moimi fanami. Zrobiliśmy to w wybranym przez nas momencie i na własnych
warunkach.
Wnioskuję, że paparazzi nie mogą liczyć na zaproszenie na Wasz ślub?
E.R.: – Na pewno nie (śmiech!)
Wielkimi krokami zbliża się Wielkanoc.
Już po raz drugi przyjdzie nam ją obchodzić pod znakiem pandemii. Czy
to wiele zmieni w sposobie spędzania świąt w Waszych domach?
J.W.: Zdecydowanie tak! Jak
słyszymy, wzrasta liczba zachorowań i zalecenia specjalistów są takie,
że należy wstrzymać się od wyjazdów i spotkań w dużym gronie. Dlatego
tegoroczną Wielkanoc spędzę tylko z najbliższymi osobami w swoim
domowym zaciszu. Będzie bardzo kameralnie, ale mam nadzieję, że miło
spędzimy ten świąteczny czas.
E.R.: To się dopiero okaże!
Mówię to z perspektywy poprzedniej Wielkanocy, którą pierwszy raz w
życiu przyszło mi przeżyć bez rodziców. Zachorowałam wtedy, co prawda
nie na koronawirusa, ale tego jeszcze nie wiedziałam, więc nie chciałam
ryzykować i narażać najbliższych. Pojawiła się wielka niepewność, do
tego wprowadzono ograniczenia w przemieszczaniu się i właściwie
niewiele było wiadomo o COVID-19. Dziś wiemy już zdecydowanie więcej i
możemy choćby poddać się testowi na koronawirusa. Rok temu nie były one
tak dostępne jak teraz.
Tę Wielkanoc na pewno spędzę z rodzicami, którzy jesienią przenieśli
się ze Szczecina do Milanówka, oraz z narzeczonym Pawłem i jego mamą.
Pod znakiem zapytania stoi jeszcze przyjazd mojego chrzestnego z
rodziną. Oni mieszkają w Bydgoszczy, więc pandemia może pokrzyżować nam
szyki. Oby nie!
Jesteście tradycjonalistami i
kultywujecie zwyczaje wielkanocne?
J.W.: – W pierwszym odruchu
odpowiedziałbym, że nie, ale po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że w
70 procentach jednak tak (śmiech). Symbolikę tych świąt, kulturę i
zwyczaje darzę wielkim szacunkiem. Farbowanie jajek w łupinach cebuli,
malowanie pisanek, robienie kraszanek oraz pieczenie bab musi być!
Przygotowywanie święconki to mistyczny moment.
Mamy też zwyczaj ukrywania jajek po całym domu, a odnalezienie ich
zwykle wiąże się z otrzymaniem symbolicznej nagrody. U nas w Kaliszu,
skąd pochodzę, wielkanocny podarunek nazywa się zajączkiem. Ale nie on
jest najważniejszy w tej zabawie. Najcenniejsza jest radość z
odnalezienia jajka.
Moje niezapomniane wspomnienia wielkanocne dotyczą śmigusa-dyngusa.
Jako nastolatek w lany poniedziałek umawiałem się z kolegami o szóstej
rano pod blokiem. Wszyscy zjawialiśmy się uzbrojeni w butelki i wiadra,
po czym opracowywaliśmy osiedlową mapę dostępnych kranów z wodą, by móc
na bieżąco uzupełniać jej zapasy. Pamiętam, że chodziliśmy lać się wodą
nawet ze strażakami. Któryś z kolegów wywoływał panów przez okno, do
środka leciała do nich woda z wiader, a oni wyjeżdżali wozem strażackim
i urządzali nam prawdziwe lanie. Do końca życia nie zapomnę
śmigusa-dyngusa, kiedy po akcji ze strażakami przemoczeni do suchej
nitki wylądowaliśmy jeszcze z kolegami w stawie.
E. R.: Niezmiennie mogę
zadeklarować przywiązanie do tradycji i wartości rodzinnych. W tej
szalonej i zabieganej codzienności szczególnie cenię możliwość
spędzenia czasu z najbliższymi i wspólne biesiadowanie. Obowiązkowo
każdy bez względu na wiek musi dostać zajączka w postaci jakiegoś
drobiazgu.
Przez lata wypracowaliśmy też własną świąteczną tradycję, a jest nią…
gra w kości (śmiech). W Boże Narodzenie nie udało mi się wygrać, więc
może w Wielkanoc? Zawsze powtarzam, że przegrana w takim gronie jest
ogromną przyjemnością.
Jakich dań nie może zabraknąć na
wielkanocnym stole?
E.R.: Dla mnie żurek, biała
kiełbasa i jajeczko to totalna podstawa. Żadne święta nie mogą się u
nas obejść bez wybitnego sernika mojej mamy. Nie jesteśmy fanami
mazurka. Za to żeńska część rodziny mojego chrzestnego specjalizuje się
w niezrównanym przekładańcu złożonym z wafli i kajmaku. Dekorują go w
bajeczny sposób.
J.W.: Wielkanoc kojarzy mi się
z żurem, który robiła moja babcia. Do niego obowiązkowo biała i
czerwona kiełbasa. Musi być sernik (podobnie jak Ela jestem jego
entuzjastą i dałbym się za niego pokroić!).
Z badań opinii publicznej wynika, że
Aldona i Borys, w których wcielacie się w „Barwach szczęścia”, należą
do najbardziej lubianych bohaterów serialu.
E.R.: Jak miło! Pięknie
dziękujemy!
J.W.: Wcale mnie to nie dziwi
(śmiech)! Mówiąc poważnie, odbieram to jako największy komplement od
widzów, dla których przecież pracujemy.
Ostatnio widzowie towarzyszyli
Grzelakom w przeżywaniu osobistej tragedii, jaką był pożar. Czy uda się
im wyjść na prostą?
J.W.: Szczegółów nie możemy
ujawnić, ale pamiętajmy, że nasz serial nosi tytuł „Barwy szczęścia”.
Jak to w życiu bywa, los nam rzuca kłody pod nogi, ale podnosimy się
silniejsi, mądrzejsi o doświadczenia i umocnieni w uczuciach. Proszę
się nie obawiać.
E.R.: Zachęcamy do oglądania
serialu i zapewniamy, że warto poczekać na rozwój wydarzeń. Emocji nie
zabraknie. Przesłanie tragedii, jaka spotkała Grzelaków, będzie
pozytywne, acz nietypowe. Aldona z Borysem mieliby sobie nie poradzić?
Jak nie oni, to kto? Toż to superbohaterowie, tylko peleryn im brakuje
(śmiech)! Mówiąc już całkiem serio, zawsze udaje im się podźwignąć.
Korzystając z okazji, wszystkim Widzom i Czytelnikom życzymy pięknej i
radosnej Wielkanocy, spędzonej w otoczeniu bliskich.
Rozmawiała:
Karolina Borowa