Jak zaczęła się pani piękna przygoda z
„Barwami szczęścia”?
Przed laty zamieszkałam na małym osiedlu pod Lasem Kabackim w
Warszawie. W okolicy wciąż było małe gospodarstwo rolne z zabudowaniami
i kilka rozsianych po polu domów jednorodzinnych. To była granica
miasta i wsi, która jeszcze niedawno tam była. Siedziałam na balkonie,
patrzyłam na okolicę i doszłam do wniosku, że to sąsiedztwo może być
interesującą bazą dla serialu codziennego. W tamtym czasie Tadeusz
Lampka prosił mnie, żebym pomyślała o jakimś nowym projekcie
serialowym, więc w myślach zaczęłam rozwijać ten pomysł. Potem
pojechałam na kilka dni z córką do mojego malutkiego domku na Mazurach.
Ona coś oglądała w telewizji, a ja siadłam z laptopem przy stole i
napisałam trzy stroniczki wstępnego pomysłu na sąsiedzki,
miejsko-przedmiejski serial, z naszkicowanymi głównymi bohaterami i
główną ideą. W nagłówku napisałam tytuł: „Barwy szczęścia”.
To był pani pierwszy pomysł na tytuł
serialu?!
Tak. Moja córka podeszła do mnie wtedy i zapytała, co robię. Odparłam,
że pracuję nad nowym serialem, a ona zajrzała mi przez ramię i
skomentowała: „Barwy szczęścia”? O Jezu, matka, ale pojechałaś z
tytułem! (śmiech). Potem zastanawialiśmy się w gronie producentów nad
zmianą, ale ostatecznie został pierwszy pomysł.
Przy podejmowaniu kluczowych decyzji związanych z „M jak miłość” bardzo
dużo do powiedzenia miał Tadeusza Lampka, choć byłam współproducentem.
W „Barwach szczęścia” dał mi większą swobodę. Miałam absolutnie
decydujący głos w kwestiach artystycznych. To był pierwszy serial, przy
którym pracowałam jak należy, bez pośpiechu. Zależało nam, by
przygotować go w spokoju i ciszy, można nawet powiedzieć - w tajemnicy.
Zaprosiłam do współpracy kilkoro młodych ludzi; spotykaliśmy się przez
kilka miesięcy i wymyślaliśmy poszczególne wątki, charakterystyki
postaci. Troje z nich jest w zespole do dzisiaj. Chodzi o dwoje
scenarzystów - Iwonę Strzałkę i Tomka Wojtczuka oraz Bartka
Przybylińskiego, koordynatora, redaktora i naszą encyklopedię wiedzy o
bohaterach.
Jakim kluczem dobierała pani
współpracowników, którzy tworzyli z panią serial?
Słynna już jest historia związana z tym, jak trafił do zespołu Tomek
Wojtczuk. Szłam na spacer do Lasu Kabackiego, a z naprzeciwka jechał
młody mężczyzna na rowerze. Minął mnie, po czym gwałtownie zahamował i
zawrócił. Zapytał, czy ja to ja, a potem opowiedział mi, że ma za sobą
pierwsze próby scenariuszowe i marzy, żeby ze mną pracować. Chyba na
ręku zapisał mój adres mejlowy, a potem przesłał mi wiadomość.
Odezwałam się do niego po jakimś czasie i zaprosiłam do współpracy.
Kilka lat później powiedział mi, że zadzwoniłam w jego urodziny...
Bartka Przybylińskiego miałam zapisanego w bazie danych od dawna, a
Iwona Strzałka jest koleżanką mojej córki. Tak się tworzył ten zespół.
Z czasem doszedł do nas Marek Modzelewski, Maria Czudowska-Kin i Tomek
Wasilewski, tegoroczny laureat nagrody za scenariusz na Międzynarodowym
Festiwalu Filmowym w Berlinie. Potem stopniowo do zespołu dołączały
kolejne osoby.
Czy tworząc postaci, myślała pani o
konkretnych aktorach?
Miałam parę pomysłów, na pewno na Kasię Zielińską (Marta – przyp.
aut.), Kasię Glinkę (Kasia – przyp. aut.) i Krzysia Kiersznowskiego
(Stefan – przyp. aut.). Szukaliśmy aktorki, która wcieli się w Marię.
Pomyślałam o Izie Kunie, bo pamiętałam że dawno, dawno temu w
pierwszych odcinkach „Klanu” przekonująco grała matkę biologiczną
Maciusia (Piotr Swend – przyp. aut.). Ktoś mi powiedział, że ona raczej
unika zdjęć próbnych i że się pewnie nie zgodzi. Jednak przyszła, a po
latach powiedziała mi, że coś ją tknęło, żeby to zrobić. Długo grała
jedną z głównych postaci serialu.
Wielu aktorom ten serial otworzył
drogę do kariery, lepszego życia. Musi pani w związku z tym odczuwać
dużą satysfakcję.
Przyjemnie dać komuś szansę, którą wykorzysta. Płyną z tego obopólne
korzyści i wielka satysfakcja ze współpracy. Bardzo się cieszę, gdy
ktoś dostaje rolę, coś zaczyna się dziać w jego życiu i dzięki mojej
propozycji wychodzi z aktorskiego niebytu czy przełamuje pecha. Po
rolach w serialach „Daleko od szosy” i „W labiryncie” długo było cicho
o Sławce Łozińskiej, która gra Basię w „Barwach szczęścia”. Potem
dołączyła do nas Ewa Ziętek, znana ze „Złotopolskich”... Lubię
przypominać zapomnianych aktorów.
Czy ma pani ulubioną postać w „Barwach
szczęścia”?
Bardzo lubię wątek Krzysia Kiersznowskiego z jego wszystkimi
partnerkami ekranowymi. Każda była inna i z każdą grał trochę inaczej.
Jest aktorem, którego z czasem ceni się coraz bardziej. Darzę
sentymentem wszystkie wątki związane z dziećmi i młodzieżą. Patrzę jak
młodzi aktorzy rosną i sprawia mi to frajdę jak mamie. Marek Molak, gdy
zaczynał pracę na planie „Barw szczęścia”, był kilkunastoletnim
chłopcem z trudną sytuacją życiową, a teraz jest ojcem i mężem. To
wszystko dzieje się na naszych oczach.
Jakie niespodzianki dla miłośników
„Barw szczęścia” przygotowała pani w dziesiątym sezonie serialu?
Dużo się wydarzy – będą śluby, nowe dzieci, dramaty i mocny kryminalny
wątek między innymi z udziałem Madejskiego, bohatera Przemka
Cypryańskiego, oraz Stelli, którą gra Edyta Herbuś.
Jacy jeszcze aktorzy dołączą do obsady
serialu w najbliższych odcinkach?
Ela Romanowska, ulubienica telewidzów po „Tańcu z gwiazdami”. Jej
bohaterka Aldona pojawi się w życiu Borysa (Jakub Wieczorek – przyp.
aut.); to będzie trochę zabawny i trochę wzruszający wątek. Z młodych
aktorów pokaże się u nas w, mam nadzieję, fajnej roli Helena Englert.
Prawdopodobnie do obsady „Barw szczęścia” dołączy również Monika Dryl,
świetna, choć mało wykorzystywana przez producentów seriali aktorka,
która występowała w show „Twoja twarz brzmi znajomo”. Zapraszam państwa
przed telewizory.
Rozmawiał:
Kuba Zajkowski